"Prawdziwy fachowiec nie zaczyna pracy w poniedziałek" - to cytat z kultowej polskiej komedii. Cóż, kiedy musi...
Jeszcze tylko poranna bułka pachnąca oliwkami, już tylko kawa parzona w tygielku i koniec relaksu, cześć pracy i organizacji pobytu...
Wybierałam się do przedstawicielstwa ministerstwa edukacji, jak by nie było, "organizatora" tej wycieczki. Przysiadłam na ławce z mapą w ręku - obok zachuszczona kobieta wcinała kurczaka z KFC, a kentucky'ańska panierka wpadała jej w fałdy płaszcza. Minęłam sklep z bielizną - chińskie staniki i barchany majtały się obok lateksowych kompletów rodem z sex shopów. Wtedy nadszedł czas modlitwy. Jakiś restaurator ani myślał ściszyć popową sieczkę, która wzbijała się z lekka ponad śpiew muezzina.
Turcja to tygiel, czerń i biel, światło i mrok.
Godziny robocze spędziłam niby Asterix w tej opowieści o "niemożliwych" do wykonania zadaniach. Wpuszczony do budynku biurowego miotał się, biedak, pomiędzy piętrami, numerami pokojów i sprzecznymi informacjami.
Tak i ja zwiedziłam 4 budynki (w czterech różnych częściach miasta), jakieś 15 pokojów urzędniczych, wypiłam ok. 10 herbat (już po trzeciej omal nie wyskoczyło mi serce) i uzyskałam 3 różne pieczątki pod kolejnymi zaświadczeniami. Wiktorią okazały się ostatnie ze świstków - kwit do banku i skierowanie do bursy. Jedynie życzliwość ludzka uratowała mnie od nocy na bruku - jeden akademik mnie już wykwaterował, drugi jeszcze nie przyjął. Pani Halide Hanim o cudnych czarnych sprężynkach została w pracy po godzinach, aby dopilnować mej sprawy. To pewnie dlatego po dwóch latach wciąż pamiętam jej imię...