Przybyłam, odkryłam, zwyciężyłam nad mapą komunikacji miejskiej. Miasto powitało mnie kolorami jarzącymi się w zapadającym zmroku. Trafiłam wprost na święto Mevlid Kendil, kiedy to meczety ubiera się w feerię świateł.
Podekscytowana nowym miejscem, miętosząc w dłoni kartkę z jedynym znanym mi w Ankarze adresem przesiadłam się na Kizilay (umownie - centrum) w dolmusza do ODTU Kent. Jakże cudowna wydała mi się łatwość trafienia do miasteczka akademickiego! Czułam wiatr we włosach, ciężar bagażu i motyle w brzuchu... Plac przy Guven Park zawładnęły gołębie - kroczące niczym warta honorowa po kamiennych płytach lub pikujące ponad rzucanymi im okruchami chleba. Od polskich skwerów odróżnia tę scenerię majestatyczny pomnik bohaterów wojennych, pokrzykiwania ulicznych sprzedawców herbaty i szklanych paciorków.
Tuż za wrotami akademika motyle przeistoczyły się w poczwarkę (jakże odwrotnie niż w naturze). Owszem, adres może i się zgadzał, ale z jedną uwagą... nikt nie ma pojęcia o moim przyjeździe, a zatem - teoretycznie - nie ma też dla mnie miejsca. Wypiwszy rytualną herbatkę z kierowniczką nie znającą ni w ząb angielskiego dostałam jednak przydział na łóżko "bo cóż ta biedna sierotka pocznie w obcym mieście w weekend".
Taaak, był piątek wieczór i odczuwałam już oznaki zmęczenia podróżą, podsycane niedawno przebytym stresem. Rozgościłam się niczym basza w swym tymczasowym pokoju, nowa koleżanka "zhakowała" mi dostęp do internetu, inna - wkroczyła z czajnikiem elektrycznym i dwoma kubkami, a kot z nadwagą niespodzianie zagnieździł się na moich kolanach.