Otworzyłam oczy i ujrzałam szmaragd... Bosforu, spowitego w cętki stateczków, owiniętego siecią brzegów i mostów. Pasażerowie przechylali się w stronę okien mrucząc peany lub zagryzając wargi (to ci, którzy mają lęki przed lataniem, ale i tak podróżują samolotem). Dyskretnie schowałam w kieszeni pierwszę oznakę Turcji - karteczkę z napisem "Nasze potrawy nie zawierają mięsa wieprzowego".
Szczęściarzami są ci, którzy mają lot bezpośredni do stolicy kraju czterech mórz... Ja dokupiłam bilet Stambuł-Ankara później, nie pozbawiwszy się w ten sposób nerwowego oczekiwania na walizę (przybyła na szarym końcu), wypatrywania Ariadny w plątaninie lotniskowych korytarzy w kierunku terminalu krajowego, a wreszcie - odbioru biletu. Dodam, że pomiędzy lotami miałam do wykorzystania godzinę - czas, wydawałoby się, optymalny na przekąszenie, spacerek, czy nawet łyk powietrza.
Myślicie, że rezerwacja elektroniczna to coś, co widnieje w systemie komputerowym, notabene linii lotniczych owego kraju? Skądże, odprawa zarządała wydruku komputerowego sygnowanego THY (Turk Hava Yollari) - z biura przypominającego swojską pocztę z numerkami. Dobrze, że uczyłam się tureckiego od dwóch lat - tylko dzięki temu jakiś przemiły starszy pan odstąpił mi swoją karteczkę :-) i dzięki temu udało mi się odebrać potwierdzenie 15 minut przed odlotem.
Przegryzłam simita (odpowiednik naszych bajgli) w czasie, gdy pan celnik analizował zawartość mojego laptopa. Jego mina na widok polskiego menu - bezcenna.
I takie to smaczki :-)